niedziela, 1 września 2019

W gościach u Józefa Czechowicza

środa, 31 lipca 2019

5 faktów o Holandii, które prawdopodobnie wbiją Cię w ziemię :) cz. II

5 faktów o Holandii, które prawdopodobnie wbiją Cię w ziemię :) cz. II



Jako że dawno nie pojawiły się tu żadne treści związane z krajem tulipanów, pomyślałam, że przygotuję kolejną odsłonę 5 faktów o Holandii. Zapraszam zatem na kolejną dawkę ciekawostek i jak zwykle życzę miłej lektury!

1. Zakup alkoholu problematyczny nawet dla osób pełnoletnich
Kiedy dwie bądź więcej osób udają się w Polsce po napój procentowy, dowód osobisty zawsze okazuje ten, kto płaci za zakupy. Jakież było zatem moje zdziwienie, gdy będąc w sklepie z osobą towarzyszącą, która właśnie za owy alkohol płaciła, o dowód osobisty poproszono nie tylko ją, ale także mnie. Nie spodziewając się zupełnie takiego obrotu sprawy, dowód tożsamości zostawiłam w domu, więc w efekcie, mimo że przecież nie próbowałam uiścić żadnej opłaty, musiałam się po niego wrócić. Okazało się, że tego typu sytuacja nie była jednorazowa, ale przy kolejnych dokonywanych w innych sklepach zakupach byłam już na taką ewentualność przygotowana.

2. „A świstak siedzi i zawija”, czyli wielokrotne pakowanie produktów spożywczych w folie
Ten punkt z pewnością nie spodoba się zwolennikom filozofii zero west. Holandia jest bowiem krajem, gdzie wręcz nadużywa się wszelkich form opakowań. Aby dotrzeć do jakiegoś produktu spożywczego (mówię tu szczególnie o słodyczach), trzeba przedrzeć się najpierw przez kilka warstw folii. Niestety, rozwiązanie to nie jest ani wygodne, ani ekologiczne, a gdy jesteśmy naprawdę głodni, potrafi za to efektywnie podnieść nam ciśnienie.

3.  Trudności z kupnem produktów na wagę
Za czasów, kiedy jeszcze w dużej ilości spożywałam produkty zwierzęce i odzwierzęce, bardzo zależało mi na możliwości nabycia kilkudziesięciu deko świeżo skrojonego żółtego sera, czy paru plasterków szynki. W Holandii rzadkością są jednak wydzielone stanowiska, gdzie tego typu żywność można dostać na wagę, więc w większości przypadków jesteśmy zdani na zakup produktów w plastikowych opakowaniach.

4.   Powszechność rozwiązań mobilnych, czyli wszechobecny Whatsapp
Jako że Holandia jest krajem bardzo wysoko rozwiniętym, popularne są tu wszelkiego typu rozwiązania czyniące życie mniej skomplikowanym. W tym punkcie chciałabym się odnieść do jednego z  narzędzi polepszających codzienną komunikację, a mianowicie do aplikacji Whatsapp. Ikonkę tego internetowego komunikatora można znaleźć na wielu urzędowych stronach, przez co załatwienie spraw formalnych jest zdecydowanie mniej czasochłonne i po prostu łatwiejsze. Dodatkowo, komunikator ten cieszy się także dużą popularnością na kursach językowych, gdyż to właśnie za jego pośrednictwem przesyłane są wszelkie informacje i materiały do nauki.

5. Trudny żywot pieszego. A jeszcze trudniejszy pieszego z pustą butelką
W poprzedniej części artykułu, który można przeczytać tutaj, pisałam o zamiłowaniu Holendrów do jednośladów i całej masie ścieżek rowerowych znajdujących się na terenie kraju tulipanów. O ile jednak o nagłe urwanie się drogi dla rowerów nie trzeba się w Holandii martwić, o tyle jeśli udamy się na pieszą wycieczkę możemy mieć niemałe trudności z przemieszczaniem się. Jak dziś pamiętam swoją drogę powrotną z Hagi, kiedy to na próżno rozglądałam się za chodnikiem i nie mogąc swobodnie iść, pozostawał mi wybór między tarasowaniem drogi rowerzystom, a deptaniem trawnika. Zdecydowanie gorzej w Holandii ma jednak pieszy, który właśnie opróżnił butelkę z wodą czy wsunął opakowane w trzy folie ciastka. W ojczyźnie Wilhelma Aleksandra brakuje bowiem nie tylko chodników, ale nawet, a może przede wszystkim - śmietników. I na nic zdadzą się tu ustawione na każdym osiedlu kontenery na śmieci, gdyż żeby je otworzyć, trzeba mieć specjalną kartę, a tę z kolei otrzymują jedynie okoliczni mieszkańcy. Lepiej od pieszego w Holandii ma nawet pies, bo o ile znalezienie śmietnika na odpady jest nie lada wyzwaniem i czasami trzeba iść nawet kilkadziesiąt minut, by móc wyrzucić jakiś papierek, o tyle pojemniki na psie odchody znajdują się w zasadzie na każdym rogu :) P.S. Nie, one niestety nie rozwiązują problemu, bo do dedykowanych psim odchodom pojemników nie wolno wrzucać niczego innego. Ot co!




niedziela, 30 czerwca 2019

Różewicz okiem Jacka Łukasiewicza

 Oj, przepraszam – na te słowa uniosłam głowę, by zobaczyć, z kim tym razem uniknęłam czołowego zderzenia. Moim oczom ukazała się postać średniego wzrostu, której uśmiech wyglądał bardzo znajomo. No tak, znowu Pan Fazan – pomyślałam i od razu przypomniałam sobie swoje krakowskie początki, kiedy to zgłaszałam temu człowiekowi chyba wszystkie możliwe problemy dotyczące rejestracji na zajęcia, a on zawsze reagował identycznym rozweseleniem. Nie mając w zanadrzu żadnej błyskotliwej riposty postanowiłam mało oryginalnie, choć przecież kulturalnie również grzecznie przeprosić, by następnie spokojnym krokiem podążyć ku sali nr 22, gdzie za chwilę miało odbyć się spotkanie z Profesorem Jackiem Łukasiewiczem. Po upływie około dwóch minut, drzwi do pomieszczenia zostały otwarte i wszyscy czekający mogli przekroczyć próg. Jakież było jednak moje zdziwienie, kiedy na oczach zajmujących obie strony sali profesorów, lotem błyskawicy przebiegł przede mną nikt inny jak tylko wyraźnie rozradowany prodziekan ds. studenckich… Niestety, nie mogąc powstrzymać wybuchu swojego histerycznego śmiechu pojawiającego się w takich momentach, zareagowałam nad wyraz entuzjastycznie. Cała sytuacja zaowocowała zdezorientowanymi spojrzeniami świadków zdarzenia, patrzących na nas niczym na zjawisko paranormalne.
Kiedy zajęłam miejsce przy jednym ze stolików, sprawdziłam godzinę – punktualnie 18.15. Żadnych opóźnień – pomyślałam i rozejrzałam się dookoła. Jedynymi osobami, które miałam okazję dotychczas poznać były: siedzący w sąsiednim rzędzie Profesor Jarzębski oraz przeliczający właśnie pieniądze dawny zastępca redaktora naczelnego dwumiesięcznika „Arcana”. Pozostałą publiczność stanowili inni badacze naukowi oraz studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Chwilę później, spotkanie rozpoczął Profesor Urbanowski, informując na wstępie, że osoby zainteresowane kupnem w promocyjnej cenie książki TR, będącej obok jej autora głównym bohaterem dzisiejszej konferencji, uzyskają możliwość nabycia publikacji zaraz po zakończeniu wieczoru. Wypowiedziawszy te słowa, współpracownik kwartalnika „Czterdzieści i cztery” oddał głos Fazanowi, który stwierdził, iż twórca Republiki mieszkańców wyznaczył myślenie o polskiej poezji. Wówczas swoje przysłowiowe „trzy grosze” postanowił dorzucić Tomasz Kunz, uznając Łukasiewicza za zaprzeczenie krytyka hedonicznego – omawiane studium przynosi bowiem konkretny obraz różewiczowskiego podmiotu. W odpowiedzi na pytanie, po co autor Kartoteki potrzebuje TR, z ust zaproszonego gościa usłyszeliśmy krótkie zdanie, podług którego niezbędność istnienia owej osobliwej figury implikuje konieczność pełnienia roli pośrednika między twórcą Czerwonej rękawiczki, a jego poszczególnymi utworami. Kolejną osobą zabierającą głos był Marcin Kościelniak, stosunkowo rzadko wypowiadający się podczas trwania całego spotkania. Wicenaczelny „Didaskaliów” zwrócił uwagę na metafizyczność obrazu Różewicza spozierającego z kart najnowszej publikacji Łukasiewicza. Recenzent „Tygodnika Powszechnego” przyznał, że omawiana książka skłania do polemiki, czego przyczyną jest cechująca ją perswazyjność. Następnie Kościelniak, chcąc udokumentować prawdziwość swoich twierdzeń, przytoczył kilka fragmentów pochodzących z dzieła będącego przedmiotem toczonej debaty. Po chwili głos w dyskusji ponownie zabrał Kunz, podejmując próbę unaocznienia obecnej na sali publiczności wyjątkowości postawy autora Ruchomych celów. Łukasiewicz bowiem, jak rzadko który współczesny krytyk literacki, posiada cenną umiejętność zatrzymania się  i otwartego wygłoszenia własnych sądów. Niezwykle pochlebne stwierdzenie sekretarza redakcji „Wielogłosu” wywołało gwałtowny oddźwięk ze strony zaproszonego gościa, będącego zajadłym przeciwnikiem stosowania uogólnień w poruszonej kwestii. Następnie, do dyskusji ponownie włączył się żywo zainteresowany przebiegiem rozmowy Fazan, stawiając tezę, podług której najnowsza książka Łukasiewicza scala całą twórczość Różewicza. Riposta autora Zagłoby w piekle nie dotyczyła bezpośrednio stwierdzenia krytyka, lecz wypowiedziane słowa twórcy Rytmu, czyli powinności stanowiły moim zdaniem piękną kwintesencją zarówno działalności artystycznej omawianego poety, jak również samego spotkania. Łukasiewicz zatrzymał się bowiem dłużej nad kwestią sztuki, zauważając, że to właśnie ona jest czynnikiem chroniącym Różewicza przed pochopnymi impulsami własnymi – daje możliwość zapomnienia o ludzkim ograniczeniu i małości, ale z drugiej strony przejmuje grozą ze względu na swoją wielkość. Dalsza część wypowiedzi zaproszonego gościa przyniosła kolejne nawiązania do figury TR. Tym razem autor Grochowiaka i obrazów zauważył, że wykreowany przez twórcę Szarej strefy podmiot musi żyć w świecie poetyckim, nie posiadając jednocześnie żadnych narzuconych dogmatów. Po niezwykle ciekawych uwagach Łukasiewicza, do rozmowy ponownie włączył się Kościelniak, próbując uzyskać kilka informacji na temat powiązań TR z dramatami Różewicza. Niestety, dość zwięzła i nieco wymijająca w tym wypadku odpowiedź autora Zabaw zimowych mogła przynieść niedosyt wszystkim zainteresowanym. Zaproszony gość powiedział bowiem jedynie o częstotliwości występowania owej figury na łamach różnych utworów twórcy Palacza.
Gdy zadawanie pytań przez prowadzących spotkanie dobiegło końca, około godziny 19.30 głos został oddany publiczności. Mimo początkowego braku odzewu zgromadzonej widowni, czas ten zaowocował podjęciem jeszcze kilku ważnych kwestii związanych już nie tylko z omawianą książką, lecz także z osobistymi poglądami jej autora. Najciekawszym bodaj poruszonym zagadnieniem był problem współczesnej polskiej krytyki literackiej. Zadane przez Profesora Urbanowskiego pytanie o sposób zapatrywania się Łukasiewicza na rzeczoną dziedzinę przyniosło zaskakującą odpowiedź w postaci szczerego przyznania się zaproszonego gościa do nieznajomości jej obecnej sytuacji.
Konferencja z udziałem autora Podróży została zakończona chwilę przed ósmą wieczorem. Opuszczając budynek Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, oprócz dojmującego uczucia zimna spowodowanego panującą marcową pogodą, towarzyszyło mi wrażenie, iż jestem bogatsza o kilka ważnych refleksji. Jak to dobrze, że są jeszcze spotkania, które niczym książki naznaczają serce odbiorcy bezcennym śladem – pomyślałam i przerażona perspektywą pieszego powrotu do domu rzuciłam się w pogoń za uciekającym właśnie tramwajem.

piątek, 31 maja 2019

Julian Opie w wydaniu krakowskim

Jak dziś pamiętam swoją pierwszą i bodaj najboleśniejszą styczność ze sztuką współczesną. Miała ona miejsce jeszcze w czasach licealnych, kiedy to na maturze z historii musiałam dopasować nazwisko artysty do stworzonego przezeń dzieła. Właśnie wtedy  poznałam osobę Andy`ego Warhola oraz pewien jego sławetny obraz przedstawiający produkt kultury masowej, a mianowicie – puszkę. I choć sztukę tę trudno uznać przecież za twórczość nowoczesną to niechęć do tego rodzaju artyzmu przesiąkła mną wówczas tak dalece, że spodziewając się kolejnego estetycznego wstrząsu, moment pójścia na wystawę Juliana Opiego zatytułowaną Rzeźby, obrazy, filmy odkładałam możliwie jak najdłużej. 
W końcu jednak nadszedł dzień ponownego zmierzenia się z ową owianą obawami materią. Pierwszą rzeczą, jakiej nie sposób było przeoczyć po wejściu na teren ekspozycji to przede wszystkim jej imponujący rozmiar. Prace Brytyjczyka zajęły bowiem aż dwa olbrzymie pomieszczenia MOCAK-u. Warto przy tym zauważyć, że znaczna ich większość została przygotowana przez artystę specjalnie na krakowską wystawę, co niewątpliwie mogło budzić podekscytowanie wśród koneserów sztuki. Za temat przewodni prezentowanych dzieł Opie obrał człowieka oraz otaczający go świat. O ile jednak tematyka ekspozycji cieszy się dużą popularnością wśród ludzi artystycznego rzemiosła, o tyle sposób wykonania i prezentacji samych prac śmiało można uznać za innowacyjny. Brytyjczyk sięgnął mianowicie po najnowsze osiągnięcia techniki, wykorzystując między innymi ekrany LCD czy LED. Posłużenie się mediami elektronicznymi jako sposobami dotarcia do szerokiego grona odbiorców to niewątpliwie odważny, choć niestety nie pozbawiony minusów krok w stronę uwspółcześnienia sztuki. 
Przekraczając próg pierwszego z pomieszczeń w oczy rzuciło mi się sześć rozwieszonych na ścianie stonowanych kolorystycznie portretów, które za sprawą mozaikowego charakteru były do siebie łudząco podobne. Obrazy te przedstawiały rozmieszczone naprzemiennie podobizny trzech kobiet i trzech mężczyzn o bardzo realistycznych wyrazach i rysach twarzy. Idąc nieco dalej natknęłam się z kolei na dwie, utrzymane w podobnej tonacji rzeźby. Popiersia te zdawały się być innym sposobem ukazania tych samych osób. Widok zestawionych ze sobą skrajnie różnych, a dotyczących przecież jednego tematu form wyrazu to z pewnością ciekawy pomysł na poszerzenie estetycznych horyzontów odbiorcy.
Kolejną odwiedzoną przeze mnie przestrzeń zdominowały wielkie czarne ekrany na których wyświetlano animowane obrazy przedstawiające tak ludzi, jak i przyrodę. Będące w ciągłym ruchu postaci zdawały się podkreślać nieustanną pogoń współczesnego człowieka, a może nawet jego alienację w dzisiejszej rzeczywistości. Oprócz tego rodzaju prezentacji, drugie pomieszczenie przepełniały również umieszczone na ścianach czarno-białe winyle, wśród których był między innymi dębowy las czy pasące się owce. Technika wykonania owych dzieł najlepiej bodaj podkreśla ulubiony styl artysty, a więc prostotę i redukcję. Na uwagę zasługuje także znajdująca się w pomieszczeniu trzecia kategoria obiektów, a mianowicie obrazy. Te jednak, w odróżnieniu od prezentowanych wcześniej portretów, nie miały już mozaikowego, stonowanego charakteru. Wręcz przeciwnie – wiszące na ścianach dzieła cieszyły oczy niezwykle kolorową paletą barw. Co jednak ciekawe, niemal każda występująca tam postać została przedstawiona z jakimś znamiennym dla współczesnej cywilizacji odkryciem. Mam tu na myśli przede wszystkim telefony komórkowe, słuchawki oraz małe noszone w kieszeniach spodni odtwarzacze muzyczne. Obrazy te, podobnie jak wyświetlane na ekranach animacje, zdają się ukazywać życie doczesnej, ogarniętej przez ideę konsumpcjonizmu jednostki.
Na chwilę uwagi zasługuje także ostatnia kolekcja komputerowych animacji Opiego. Osobiście nazwałabym ją „zbiorem żywych obrazów”, gdyż zaprezentowane tam postaci nieustannie są w ruchu – mrugają oczami, uśmiechają się czy kiwają głowami. Dzieła te dopełniają swoją obecnością całą ekspozycję Brytyjczyka, czyniąc z niej skończoną całość.
Krakowska wystawa prac Opiego jest według mnie pewną grą zarówno estetyką, jak i z estetyką. Posłużenie się tak dużą ilością technik wyrazu to z jednej strony zabieg dający odbiorcy ogląd na różne sposoby komunikacji ze światem i człowiekiem, a z drugiej zaś uosobienie ograniczenia tejże komunikacji do płaszczyzny dzisiejszych osiągnięć cywilizacyjnych. Ekspozycja dzieł Brytyjczyka to z pewnością opowieść o współczesnej rzeczywistości, a może nawet jego własna diagnoza społeczna. Idąc na wystawę dzieł tego cieszącego się obecnie dużą popularnością artysty wyruszyłam jednocześnie w świat dzisiejszej cywilizacji przeniesionej na poziom sztuki. I choć prace Opiego nie przekonały mnie w pełni do jej najnowszego, niebywale skomputeryzowanego oblicza, to jednak cieszę się, że miałam możliwość zetknięcia się z nieznaną mi dotychczas bliżej płaszczyzną przekazu.

wtorek, 30 kwietnia 2019

Oswajanie nieoswajalnego

Co się dzieje z czasem, który minął? Dokąd odchodzą zdarzenia będące naszym udziałem? Refleksje na temat skończoności ludzkiej egzystencji stanowią motyw przewodni Grochowa – niewielkiego zbioru opowiadań Andrzeja Stasiuka. Problem przemijania, jakim zostały podszyte wszystkie cztery składające się na tom historie, osadzono w realiach zwykłego, codziennego życia. Babka i duchy, Augustyn, Suka oraz tytułowy Grochów swoją istotą dotykają kwestii samotności człowieka, ludzkiej bezsilności względem losu, czasu, czy wreszcie – śmierci.  
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam tę książkę na jednej z półek Empiku pośród wielu opasłych nowości wydawniczych krzyczących do mnie pstrokatymi okładkami i wielkimi, udziwnionymi literami poczułam, że to nie jest dla niej odpowiednie miejsce. Chcąc uchronić ów skromny objętościowo tomik przed koniecznością dalszego przebywania w towarzystwie literatury banału, a może po prostu kierując się pragnieniem zaspokojenia nagłej zachcianki posiadania kolejnego pachnącego jeszcze świeżością utworu, postanowiłam zabrać go ze sobą do kasy. 
Fizyczny ciężar Grochowa nie zrównał mnie wprawdzie z ziemią, gdy opuszczałam księgarskie progi, jednak zasadniczą i to wcale niebagatelną wagę tego utworu stanowi przekaz, jaki ów niepozorny z wyglądu tomik za sobą niesie. Uhonorowany Nagrodą Nobla literat żydowskiego pochodzenia Elias Canetti na kartach swojego dzieła zatytułowanego Auto da fé napisał kiedyś, że zadaniem każdej książki jest wywołanie w czytelniku jednej myśli, o którą odbiorca będzie bardziej ociężały. Po przeczytaniu omawianego zbioru opowiadań muszę przyznać, że z tej roli publikacja twórcy Przez rzekę wywiązuje się nader dobrze. Jeśli refleksje, jakie urodziły się w mojej głowie za sprawą Grochowa miałyby swoją fizyczną wagę, dziś zapewne byłabym cięższa o dobrych kilka kilogramów. I choć książka Stasiuka nie urzekła mnie wyjątkowym pisarskim kunsztem, to jednak na najwyższe uznanie zasługuje tu podejście autora do tematu śmierci. Pozbawiony patosu sposób ujęcia kwestii przemijania najbliższych twórcy Tekturowego samolotu stanowi odzwierciedlenie nie tylko duchowej dojrzałości literata, lecz także jego wielkiej wrażliwości. 
Pierwsze ze wspomnień autora odnosi się do okresu młodości Stasiuka, a ściślej – snutych przez babkę pisarza opowieści o świecie pozaziemskim. Długie historie staruszki, których tematykę stanowiły mało istotne wiejskie zdarzenia, posiadały także drugą, tajemniczą warstwę fabularną. Jak pisze twórca Dukli: 
W tej szarej materii pojawiały się od czasu do czasu pęknięcia, nitki wątku i osnowy rozstępowały się i przezierały przez nie zaświaty, nadprzyrodzone, w każdym razie Inne
Życie mieszkającej na Podlasiu kobiety pełne było niecodziennych zjawisk. Z tego też powodu wspomnienie babki autorowi Murów Hebronu przywoływało na myśl trzy słowa: „kluczka”, „smug” oraz to ostatnie, i zarazem najważniejsze – „duch”. Staruszka snuła swoje opowieści w nad wyraz zwyczajnych okolicznościach. Kobieta, jak wspomina literat:
Zasiadała w kącie, na łóżku zasłanym wełnianą kapą, za plecami mając błękitno – zielony pejzaż z dwoma jeleniami u wodopoju, z którego żółte i subtelne światło lampy wyłuskiwało jedynie srebrzystą biel wody, i opowiadała.
Pospolitość warunków będących tłem dla nadzwyczajnych zdarzeń o których rozprawiała babka pisarza stanowiła wyraźny kontrast względem niezwykłości bohaterów tychże historii. Ich protagonistami okazywali się bowiem ludzie, którzy cieleśnie dawno już opuścili świat żywych, lecz powracali na ziemię jako ociężałe od grzechu dusze. Staruszka spotykała te istoty we własnym domu lub też podczas wieczornego spaceru. 
Augustyn jest zaś opowieścią o bezlitosnej chorobie skazującej człowieka na pełną cierpienia, powolną agonię. Życie Guścia – emerytowanego nauczyciela, a zarazem wyśmienitego prozaika, w dniu Zmartwychwstania Pańskiego przybiera prawdziwie dramatyczne oblicze. Wylew oznacza dla tytułowego bohatera wyrok śmierci. Stasiuk przedstawia tu historię rozpaczliwej próby pomocy przyjacielowi, a dokładniej – przezwyciężenia powstałej między nimi emocjonalnej przepaści. Jak pisze twórca Opowieści galicyjskich:
(…) wszystko, co nam pozostało, to resztki, niewyraźne ślady przeszłości, i tylko one jeszcze łączą nas z Augustynem.
Owo dziesięciostronicowe opowiadanie rozpoczyna się od urzekającego swoją prostotą wspomnienia schorowanego Guścia, którego wzrok sprawiał, że odwiedzający goście mieli wrażenie jakoby ich przyjaciel obco spoglądał na dawnych znajomych. Przykuty do szpitalnego łóżka bohater zdawał się patrzeć ku mężczyznom niewidomymi oczyma, co potęgowało u przybyłych lęk przed śmiercią. Stasiuk podkreślił tu, jak ważną rolę w ówczesnej sytuacji pełniło przywoływanie minionych, wspólnie spędzonych zdarzeń będących jedyną formą kontaktu z chorym. Autor Zimy nie stroni przy tym od szczerego wyznania targających nim wówczas emocji, a przede wszystkim - nie ucieka przed uznaniem własnej bezsilności względem losu Augustyna. 
Kolejne strony opowiadania wypełniają wspomnienia twórcy Białego kruka z następnych spotkań pisarzy. To poruszający zapis zmian stopniowo zachodzących w zachowaniu Guścia, a dokładniej - świadectwo prób odnalezienia ukrytego pod powłoką udręczonego ciała przyjaciela sprzed lat. Obok tego typu treści na kartach omawianego utworu widnieje także szereg fragmentów poświęconych historii znajomości z mężczyzną. Autor Dziewięciu opisuje okoliczności ich dawnych spotkań, nie zapominając przy tym o przybliżeniu czytelnikowi sylwetki Augustyna.
Suka, czyli przedostatnie opowiadanie twórcy Dukli, prezentuje tragiczny obraz zmiany żywego zwierzęcia w ograniczającą się tylko do wymiarów fizjologicznych istotę. Widok udręczonego czworonoga wywołuje u Stasiuka wiele przemyśleń dotyczących kresu ziemskiej wędrówki. Co ciekawe jednak, jego refleksje nie są skoncentrowane jedynie na powolnej agonii ukochanego psa, a stanowią podstawę do dalszych rozważań o samotności jednostki w tłumie czy cenie, jaką przyjdzie człowiekowi zapłacić za nieśmiertelność.  
Autor już we wstępnej części przedstawianej historii zauważa, że przeszło szesnastoletni obecnie kundel będący podarunkiem od przyjaciółki pisarza cierpi z powodu zaniku zmysłu słuchu, wzroku i węchu. Tak umęczone zwierzę zmuszone jest polegać na właścicielu, samemu nie mając możliwości swobodnego poruszania się. Stasiuk za sprawą wyniszczonego wyglądu suki porównuje ją do starego, strzępiącego się dywanika. Duża utrata wagi oraz coraz bardziej widoczny ubytek futra czworonoga dowodzi fatalnego stanu zdrowia zwierzęcia. Niedołęstwo ukochanego psa twórcy Opowieści... to przyczyna irytacji Stasiuka na zaistniałą sytuację. Z tego też powodu literata powoli zaczął ogarniać stan wyczekiwania śmierci suki:
Mijam ją kilkanaście razy dziennie, przestępuję przez udręczone ciało i są chwile, gdy czuję ukłucie zniecierpliwienia. Tak jakby razem z jej życiem stygły we mnie dobre uczucia dla niej. Jest w tym jakieś niezależne od woli okrucieństwo.
Codzienny widok cierpienia czworonoga to dla twórcy Taksimu duże przeżycie emocjonalne, skłaniające go jednocześnie do refleksji nad umieraniem. Stasiuk porusza przy tej sposobności niezwykle istotną kwestię, jaką jest eutanazja. Literat wiele uwagi poświęca rozmyślaniom nad zasadnością skracania życia ludzi obłożnie chorych. Jak zauważa:
Będziemy się pozbywać bezużytecznego życia. Skoro nauczyliśmy się je wydłużać, damy sobie prawo do jego skracania, ponieważ od jakiegoś czasu wydaje się nam, że wszystko jest w naszych rękach.
Próba zapanowania przez człowieka nad czasem, losem i ludzką egzystencją jest przez pisarza surowo piętnowana. Bezpruderyjność, z jaką odnosi się do szeroko dyskutowanego problemu skracania cierpienia chorym ma jednak swoje odzwierciedlenie nie tylko w sprawie eutanazji, uwidacznia się bowiem również w krytyce kwestii pozostawiania udręczonych bólem osób w specjalistycznych ośrodkach. Autor potępia uciekanie przed odpowiedzialnością za bliskiego człowieka, opisując przy tym niezwykle przykre zjawisko, jakim jest płacenie pieniędzy obcym sobie ludziom w zamian za pełnienie przez nich opieki nad krewnym.
Opowiadaniem zamykającym tom jest tytułowy Grochów. Historia ta obfituje bogactwem wspomnień czasów PRL-u. Uczucie tęsknoty za okresem młodości – barwną paletą doświadczeń nabywanych w szarej rzeczywistości, to jednocześnie wyraz smutku po stracie warszawskiego przyjaciela. Opisy wspólnie spędzonych chwil mają charakter ostatniego pożegnania, są hołdem złożonym ku jego pamięci.
Rozpoczynająca się od pochodzącego z lat 70. obrazu stolicy  historia jest powrotem Stasiuka do miasta własnej młodości. Miasta pełnego fabryk, bloków z szarej cegły i zardzewiałych torowisk. Ta kraina "badziewnych cudów",  jak nazywa ją autor, to miejsce snucia wielkich marzeń o dalekiej ucieczce od ponurości dnia codziennego, ale jednocześnie prawdziwa skarbnica dzielonych wraz z dawnym przyjacielem przeżyć. I choć cały tomik obfituje w osobiste wyznania literata to trudno oprzeć mi się wrażeniu, że to właśnie Grochów jest najbardziej intymnym spośród wszystkich opowiadaniem pisarza. 
Umieszczone na kartach niezwykle skromnej objętościowo, bo mającej ledwie ponad dziewięćdziesiąt stron książce historie są wspomnieniami ich autora o ludziach, którzy odeszli, a także – w przypadku przedostatniej historii – ukochanym czworonogu pisarza. Tomik ten jest świadectwem przeżyć towarzyszących Stasiukowi podczas konieczności biernego przyglądania się powolnej utracie najbliższych. To zatem książka o umieraniu. I choć tematyka śmierci nie jest nowością na polskim rynku wydawniczym, trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że sposób jej ujęcia diametralnie różni się od pozostałych. Autor skutecznie uchyla się tu przed popularnym dzisiaj zabiegiem, a więc przedstawianiem nieznanego jako czegoś, co bezsprzecznie powinno budzić grozę. Stasiuk operując prostym językiem pokazuje czytelnikowi, że śmierć jest sprawą zupełnie zwyczajną. Zjawiskiem, o którym nie musimy pisać ani z przerażeniem, ani z patosem. Na zakończenie należy wspomnieć także o drugim dużym walorze Grochowa, a mianowicie czterech czarno-białych rysunkach wykonanych przez Kamila Targosza. Ilustracje te idealnie wpasowują się w klimat książki, stanowiąc bardzo subtelne dopełnienie całości.

niedziela, 31 marca 2019

Radiowa odsłona Mycielskiego

Odcinek Tygodnika Literackiego wyemitowany 22.12.2012r. na antenie Programu Drugiego Polskiego Radia dotyczył ostatniego tomu Niby - dziennika Zygmunta Mycielskiego. W dyskusji nad zapiskami polskiego kompozytora udział wzięli: prowadząca audycję Iwona Smolka oraz jej goście - Tomasz Burek i Piotr Matywiecki. 
Gospodyni programu, przedstawiwszy słuchaczom obecnych obok siebie krytyków literackich, rozpoczęła charakterystykę wydanego pośmiertnie dzieła autora Ucieczek z pięciolinii od przytoczenia krótkiego fragmentu utworu. Chwilę później prezenterka zwróciła uwagę na widoczną w dzienniku pracę redakcyjną, a także fakt, że nie został on ułożony przez Mycielskiego. Kiedy zaś przeszła do informacji o czasie powstawania omawianej publikacji, spikerce znienacka przerwał Matywiecki. Wynikło spore nieporozumienie – prowadząca, chcąc podać wiek pisarza w chwili rozpoczęcia pracy nad trzymanym przez nią dziełem, dla określenia charakteryzowanego tomu użyła ogólnego terminu  „dziennik”. To drobne uchybienie zaniepokoiło obecnego obok Smolki krytyka, który wtrącił się, by uściślić wypowiedź prezenterki. Komentarz autora Kamienia granicznego nie uszedł jednak bez echa. Poirytowana sytuacją spikerka przyznała wprawdzie rację zaproszonemu do programu gościowi, lecz wskazawszy na właściwy przedmiot dyskusji uzasadniła słuszność użycia szerszej znaczeniowo definicji. W dalszej części audycji prowadząca zauważyła, że pisany przez końcowe lata życia Niby – dziennik… odzwierciedla złą kondycję emocjonalną jego twórcy, stanowiącą obok opisów nastrojów politycznych i ogólno historycznych zasadniczą treść utworu. Swoje słowa poparła fragmentem rzeczonej publikacji, dzięki któremu mogliśmy dowiedzieć się o dwóch interesujących pisarza tematach – muzyce oraz własnej śmierci. Smolka przyznała również, iż porównawszy omawiany utwór z tomem zamykającym edycję Dzienników Jarosława Iwaszkiewicza dostrzegła wyraźną przepaść dzielącą postaci. Mimo odczuwalnego w obu wypadkach przygnębienia, to właśnie autor Szkiców i wspomnień wydał się prezenterce znacznie bardziej tragiczny. Chwilę później, spikerka zwróciła kolejny raz uwagę na emocjonalność Mycielskiego zauważając teraz, że sfera uczuciowa podczas choroby kompozytora jest dla niego najważniejszą częścią sztuki. Prowadząca stwierdziła także, iż artysta zrezygnował z uprawiania dotychczasowego rzemiosła, argumentując to niezdolnością wzbudzenia w sobie odpowiednich przeżyć wewnętrznych. Kolejną, a zarazem ostatnią kwestią, jaką poruszyła Smolka był negatywny sposób postrzegania przez autora Postludiów sytuacji historyczno – politycznej kraju. Prezenterka wyraziła ubolewanie nad faktem odejścia Mycielskiego zanim ten mógł przekonać się o pomyłce snutych na kartach rzeczonego dzieła przepowiedni dotyczących rychłego upadku Polski. 
Po zakończeniu trwającej przeszło cztery minuty wypowiedzi spikerka oddała głos Burkowi, który bez ogródek stwierdził, że omawiana publikacja to najnudniejszy dziennik, jaki kiedykolwiek czytał. Autor Niewybaczalnych sentymentów potwierdzenie swoich słów znalazł u samego Mycielskiego, będącego zdaniem krytyka równie zblazowany treścią, co on. Obecny w studio gość uzasadnił monotonność utworu skłonnością kompozytora do rezonerstwa. Powołując się na poprzedni tom dziennika wysnuł wniosek, iż obie publikacje zostały nacechowane tak samo intensywną i nużącą chęcią dowodzenia rzeczy oczywistych. To zaś było widoczne za sprawą stawiania jednej tezy oraz powtarzaniem jej w różnych wariantach. Słowa Burka wywołały błyskawiczną reakcję prowadzącej, która zaznaczyła, że przywoływanych przez Mycielskiego twierdzeń można zauważyć co najmniej kilka. Po krótkiej chwili autor Zamiast powieści przystąpił do dalszego ciągu wypowiedzi, odnosząc się teraz do snutej na łamach poprzedniej części omawianego dzieła politycznej wizji rzeczywistości. Zaproszony gość zauważył bowiem, iż kompozytor konstatował tam upadek Zachodu, piętnując niezrozumienie Rosji przez państwa demokratyczne. Krytyk swoje obserwacje zestawił z obrazem rysującym się na łamach Niby – dziennika…, spostrzegając wyraźną zmianę kierunku rezonerstwa autora. Tu bowiem dawny okupant Rzeczpospolitej przedstawiony został jako złowrogi twór, wobec którego Polska musiała być podległa. Autor Dzieła niczyjego lekko rozbawionym głosem dodał, że jedyny widoczny w omawianym utworze program narodowy obejmuje lizanie Rosjanom butów i kochanie ojczyzny. Wypowiedź krytyka wywołała oburzenie Smolki, która kategorycznie odmówiła racji zaproszonemu gościowi twierdząc, że przytoczone przez niego słowa nie wyszły spod pióra kompozytora. Burek zaś, broniąc swojego stanowiska, powołał się wówczas na obecny w Niby – dzienniku… przykład Iwaszkiewicza, będącego według Mycielskiego zwolennikiem wspomnianego konceptu. Jednocześnie jednak autor Żadnych marzeń zakwestionował słuszność przedstawiania wieloletniego redaktora „Twórczości” jako poplecznika tegoż programu. W dalszej części wypowiedzi Burek zwrócił uwagę na fakt niedoceniania przez kompozytora ruchu „Solidarności”, wyliczając przy tym kolejne stwierdzenia artysty podług których działania Wałęsy miały być bezzasadne. Krytyk swoimi słowami kolejny raz sprowokował prezenterkę. Ta bowiem uznała, że przytoczone spostrzeżenia cechują się naiwnością. W odpowiedzi zaproszony gość podważył opinię spikerki, przypisując głoszone przez Mycielskiego tezy ówczesnej propagandzie. Prowadząca, broniąc zajmowanego stanowiska zaznaczyła wówczas, iż to właśnie czynności agitacyjne określiła jako lekkomyślne. Po zakończeniu krótkiej wymiany zdań, Burek poruszył kwestię jednokierunkowości myślenia kompozytora. Krytyk zauważył teraz, że nawet ważna dla autora Notatek o muzyce i muzykach postać Michnika nie przekonała go do „Solidarności”. Mycielski bowiem w inicjatywie byłego prezydenta Rzeczpospolitej widział jedynie marnujących życie młodych bohaterów. Zaproszony gość postawie artysty nadał miano „ułatwionego rezonerstwa”, za jej przyczynę podając chęć podkreślenia przez kompozytora swojego wysokiego pochodzenia społecznego. Wypowiedź autora Dziennika kwarantanny ponownie wzburzyła Smolkę, której cierpliwość wydała się właśnie dobiec końca. Prezenterka bowiem wyraźnie zdenerwowanym głosem oznajmiła Burkowi, iż informacja o powinowactwie Mycielskiego z wielkimi rodami arystokratycznymi została wzmiankowana mimochodem, nie zaś celowo. Chwilę później prezenterka zarzuciła krytykowi krzywdzący stosunek względem twórcy Pięciu szkiców symfonicznych, po tym, jak zasugerował, że kompozytor uzurpował sobie prawo do udzielania rad przedstawicielom innych środowisk. Spikerka zwróciła także uwagę na pozostałe poruszane przez artystę tematy dotyczące sztuki, uznając je za równie ważne. W odpowiedzi Burek odmówił sugerowanego znaczenia przywoływanym kwestiom, argumentując to hipokryzją i megalomanią zapisków Mycielskiego. Po stanie śmiertelnego znudzenia, a następnie ogromnego wzburzenia, ze strony prowadzącej przyszedł wreszcie czas na rezygnację. Aktem kapitulacji Smolki zdało się być pełne treści „Oj, oj, oj”, stanowiące jednocześnie podsumowanie wypowiedzi Burka.
Jako ostatni głos w dyskusji zabrał Matywiecki. Autor Zdartych okładek już na wstępie dał wyraz swojemu zakłopotaniu względem przedmówcy. Dziennik Mycielskiego uznał bowiem za jeden z najlepszych dzieł tego typu. Twórca Poematów biblijnych stwierdził także, iż Burek słusznie przywołał poglądy polityczne artysty. Krytyk zaznaczył jednak, że przytoczonych kwestii nie potraktował jako przejawu przenikliwości dyplomatycznej,  uważając je raczej za sygnał upływu czasu. Matywiecki zwrócił również uwagę na szerokie poparcie głosu Mycielskiego. Pesymistyczna wizja rzeczywistości, której autor Powietrza i czerni nadał miano „przejmującego świadectwa upadku nadziei”, dotyczyła bowiem całego grona osób wywodzących się z pokolenia kompozytora, jak również ludzi znacznie od niego młodszych. Krytyk zauważył, iż wielu ówczesnych działaczy podziemnego ruchu oporu, mimo swojego zaangażowania w przedsięwzięcie Wałęsy, podzielało poglądy Mycielskiego. Zaproszony do studia gość zaznaczył jednak, że postawy tej nie można nazwać schizofrenią a konradowskim obowiązkiem. Chwilę później Matywiecki zwrócił uwagę na rozważania artysty, odznaczające się według niego „mądrą bezradnością”. Autor Struny wyraził sprzeciw wobec nazywaniu podobnych przemyśleń filozoficznymi, a także ostentacyjnemu pomijaniu tego rodzaju refleksji przy okazji rozmów o literaturze osobistej. Jako znamienny przykład obrazujący wspomniane działanie twórca Twarzy Tuwima przytoczył anegdotę mającą miejsce podczas zebrania Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, kiedy to jeden z zaproszonych gości, zabierając głos w sprawie wydanego niedawno dziennika, lekceważąco odniósł się do widniejących na kartach utworu rozważań. Krytyk wprost przyznał, że pełne ignorancji słowa uczestnika spotkania spowodowały u niego wybuch skrajnie negatywnych emocji. Chwilę później Matywiecki powrócił do podjętej wcześniej kwestii mądrej bezradności przemyśleń kompozytora, zauważając teraz duże podobieństwo tonu artysty względem zapisków Janusza Korczaka. Autor Podróży zwrócił uwagę na występującą w obu wypadkach mieszaninę mądrych pytań i bezradnych odpowiedzi zaznaczając jednocześnie, iż Mycielski dzięki swoim notatkom staje się jednym z najbardziej przenikliwych polskich myślicieli. Chcąc uargumentować wygłoszoną opinię, krytyk krótko omówił treść widniejącego pod pochodzącym ze stycznia 1987 roku zapisku dotyczącego natury języka. Na jego podstawie twórca Nawrócenia Maxa Jacoba dostrzegł kolejne podobieństwo refleksji kompozytora, tym razem do późnej filozofii Wittgensteina. Matywiecki za wartościowe uznał stawianie sobie przenikliwych pytań i unikanie banalnych formuł, którym sam Mycielski nadał miano „wyślizganych przez umysł”. Krytyk przyznał w końcu, że myśli autora Symfonii polskiej bywają starczo – chaotyczne, zauważając jednak, iż pośród nich czytelnik może znaleźć także nader istotne rozważania dotyczące dzisiejszej cywilizacji. Twórca Światła jednomyślnego zwrócił także uwagę na widniejące tu świadectwa pracy pamięci artysty. Za dowód prawdziwości wypowiedzianych słów Matywieckiemu posłużyło przytoczone trzykrotnie wspomnienie Kanclerskiego, którego niezwykle poruszający obraz agonii pojawił się w dziele jako rodzaj etycznej i prywatnej obsesji Mycielskiego. Zaproszony gość dodał również, że przedstawiony przez Burka negatywny odbiór omawianej publikacji spowodowany został ograniczoną jedynie do spraw politycznych lekturą dziennika. Twórca Zwyczajnej, symbolicznej, prawdziwej skrytykował taki sposób czytania utworu, wartości dzieła widząc na zupełnie innej płaszczyźnie. Opinia krytyka wzbudziła żywe zainteresowanie Smolki, która wtrąciła się, by przyznać mu rację. Kończąc swoją wypowiedź, Matywiecki krótko omówił występującą w dzienniku kwestię muzyki. Zaproszony gość przyznał, że padające ze strony Mycielskiego uszczypliwe uwagi względem współczesnych kompozytorów skłaniają do zastanowienia się nad faktem, czy aluzje te zostały podyktowane pychą połączoną z kompleksem niższości. Po krótkim namyśle autor Improwizacji i światów stwierdził, iż wyrazista wizja preferowanej przez artystę muzyki mogła być przyczyną ograniczenia poczucia współuczestnictwa w jej wielu nurtach, jednak taki stan rzeczy nie został spowodowany wyniosłością twórcy. Wówczas do dyskusji po raz kolejny włączył się Burek. Krytyk zwrócił uwagę na widniejący w dzienniku protekcjonalny ton kompozytora skierowany do Henryka Góreckiego. Zaproszony gość zaznaczył, że to właśnie autor Kantaty zrealizował Symfonię pieśni żałosnych – utwór, stanowiący ucieleśnienie twórczych marzeń Mycielskiego. Kończąc swoją wypowiedź Burek poruszył kwestię redakcji przypisów, zauważając w tej materii haniebne niedopatrzenia. Krytyk, podawszy przykład mylnego komentarza kompozytora, zwrócił uwagę na brak korektorskich poprawek, mających za zadanie sprostowanie popełnionych przez artystę błędów. 
W ostatnich sekundach trwania programu prezenterka podsumowała przeprowadzoną audycję mówiąc, że Niby – dziennik… to dzieło budzące u każdego odbiorcy zupełnie inne odczucia. Spikerka nieco zaczepnym tonem zauważyła przy tym, iż dokładnie zapoznała się z publikacją będącą przedmiotem dyskusji. Słowa te wywołały błyskawiczną reakcję Burka, który w odpowiedzi postanowił zaznaczyć swoją obecność wśród uważnych czytelników omawianego utworu.
Tygodnik Literacki stanowi niewątpliwie cenne źródło informacji dla osób zainteresowanych nowościami wydawniczymi dostępnymi na rynku. Audycje Smolki mają jednak jeszcze jedną, wartą podkreślenia zaletę. Pozwalają one bowiem choć na kilkanaście minut przenieść się słuchaczom do pozbawionego efektu przerostu formy nad treścią radiowego świata literatury.  

czwartek, 28 lutego 2019

Biograficzne zakręcenie Doroty Wellman

Po wydającym się nigdy nie kończyć reklamowym seansie, telewizja internetowa nareszcie wygospodarowała krótką przerwę na interesujący mnie program. Ekran komputera wypełnił teraz widok rozradowanej Doroty Wellman, która z wielkim zapałem zdobywa książkowy szczyt, żeby chwilę później spaść z niego z równie wielkim hukiem. Właśnie tak wyglądała czołówka nadawanego niegdyś przez stację TVN Style programu Czytam bo lubię. Prowadząca cały trwający nieco ponad jedenaście minut odcinek poświęciła swojemu największemu literackiemu zamiłowaniu, jakim są biografie i autobiografie znanych osobowości.
Słynąca z wyboru oryginalnych miejsc na kręcenie zdjęć do programu dziennikarka i tym razem nie rozczarowała znajdujących się wśród widzów estetycznych smakoszy. Trudno bowiem o lepszą niż deski teatru scenerię dla prezentacji książek o ludzkim życiu. 
Pierwszą  omawianą publikacją okazała się Zbyt dumna, zbyt krucha autorstwa Alfonso Signorini’ego. Otoczona dwoma reflektorami Wellman, siedząc na ławce ustawionej w samym centrum sceny, zaczęła pokrótce przybliżać sylwetkę pisarza. Chwilę później przeszła zaś do portretu samej Marii Callas. Charakterystyce postaci operowej divy towarzyszyło nagranie wykonywanej przez artystkę piosenki, co dodało programowi kolejnych walorów. Kończąc niezwykle zwięzłą wypowiedź, prowadząca przeczytała fragment książki włoskiego dziennikarza. 
Następnym przedstowianym przez Wellman dziełem była Autobiografia Agaty Christie. Gospodyni Czytam, bo lubię rozpoczęła swoją wypowiedź od poinformowania widzów, że napisana przez angielską „królową kryminałów” Pułapka na myszy to najdłużej grany spektakl teatralny. W dalszej części prezentacji prowadząca nie kryła lekkiego rozczarowania względem najnowszej książki autorki Domu zbrodni. Stwierdziła bowiem, iż spodziewała się fajerwerków. Co ciekawe, Wellman udzieliła widzom wskazówki dotyczącej sposobu „przebrnięcia” przez omawianą autobiografię, a także sprecyzowała krąg odbiorców, którym owa publikacja mogłaby przypaść do gustu. Na zakończenie swojej wypowiedzi, przy dźwiękach instrumentów muzycznych, dziennikarka dała wyraz skrywanym umiejętnościom scenicznym. Prowadząca, używając niezwykle obrazowej gestyki rąk połączonej z odpowiednio ściszonym i nieco złowrogim głosem, w prawdziwie teatralny sposób podsumowała postać Christie.
Kolejną prezentowaną nowością wydawniczą okazała się publikacja Julii Child zatytułowana Moje życie we Francji. Przy odgłosach rodem z paryskiego bulwaru, Wellman zarekomendowała omawianą książkę szczególnie osobom próbującym zrzucić zbędne kilogramy. Dziennikarka bez zwłoki uzasadniła wypowiedziane słowa nie pozbawionym humoru stwierdzeniem, że po przeczytaniu tego utworu minie nam ochota na odchudzanie. Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta – przedstawiona książka to bowiem prawdziwy przysmak dla miłośników zarówno kuchni francuskiej, jak i dobrej lektury. Po streszczeniu treści omawianej publikacji, dziennikarka przytoczyła jej fragment. Na koniec swojej prezentacji prowadząca zachęciła widzów do przeczytania utworu stwierdzając, że dzieło Child to nie tylko książka o wielkim żarciu, ale także opowieść o radości życia. 
Następną, a zarazem ostatnią publikacją, której Wellman podjęła się omówienia w szóstym odcinku trzeciego sezonu prowadzonego przez siebie programu była Oskarżona: Wiera Gran Agaty Tuszyńskiej. Po krótkim, lecz niezwykle pochlebnym zarówno wobec autorki dzieła, jak i samej książki wprowadzeniu dziennikarki, kamera została skierowana na widownię teatru oraz siedzącą tam pisarkę. Wówczas wyraźnie przejęta Tuszyńska zaczęła opowiadać o kulisach poznania Weroniki Grynberg. Od tej pory prezentacja Wellman była kilkukrotnie urozmaicana szalenie interesującymi wypowiedziami autorki Wygrać każdy dzień, dzięki którym mogliśmy dowiedzieć się czegoś więcej na temat jej spotkań z żydowską śpiewaczką kabaretową. 
Czytam, bo lubię stanowi ciekawą propozycję dla osób chętnie poszerzających swoją wiedzę dotyczącą literatury. I choć nowe odcinki programu nie są aktualnie emitowane to próba odmówienia mu wyjątkowo pozytywnego wydźwięku względem mediów byłaby ogromną pomyłką. Trudno bowiem w polskiej telewizji o bardziej kompetentną, zdystansowaną, a przy tym obdarzoną tak niebagatelnym poczuciem humoru osobę, jaką jest Dorota Wellman. 

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Gombrowicz - poziom HARD

Gombrowicz - poziom HARD


Przy okazji noworocznych porządków robionych na komputerze, dokopałam się do kilku powstałych ładnych parę lat temu tekstów pamiętających jeszcze czasy, gdy moje jestestwo gościło w Krakowie. Postanowiłam więc, że uchronię je przed zaginięciem gdzieś w czeluściach komputerowego dysku i niektóre opublikuję na blogu. Pierwszy z tekstów tyczy się fantastycznego pisarza, jakim był Gombrowicz i bardzo nieudanej, a zarazem przykrej próby uczczenia jubileuszu 75-lecia powstania Ferdydurke. Zapraszam do lektury!
*****************



Gombrowicz, Gombrowicz, Gombrowicz! Ale Gombrowicz… Gombrowicz… i ja? Tak! Odkąd dowiedziałam się, że Instytut Literacki organizuje konferencję naukową zatytułowaną Ferdydurke is not dead, chodziłam jak zahipnotyzowana. Na samą myśl o spędzeniu kilku godzin z tymi wszystkimi gębami, pupami i łydkami rozpływałam się w powietrzu. Nie mogąc usiedzieć spokojnie, musiałam podzielić się tą radosną nowiną ze znajomymi. Uwiesiłam się więc na słuchawce telefonicznej i wielce entuzjastycznym tonem krzyczałam: Gombrowicz w Krakowie! Rozumiesz to? Rany, ale numer! Chyba padnę trupem! I rzeczywiście – prawie padłam. Tyle że z zażenowania.

Po tygodniu bezustannego wyczekiwania mój wymarzony gombrowiczowski dzień nareszcie nadszedł. Punktualnie w godzinie rozpoczęcia spotkania, otworzyłam oczy. No świetnie – myślałam – zaspać na Gombrowicza. Ale wstyd! Oczywiście, kolejnych trudności wcale nie musiałam szukać daleko. Po iście umoralniającym monologu wewnętrznym, czekały mnie teraz dylematy topograficzne. Kiedy długie wojaże ulicami królewskiego miasta zdawały się nie mieć końca, zrezygnowana spojrzałam na tabliczkę jakiejś wysokiej kamienicy. Trafiłam! 

Instytut Literacki świecił pustkami. Poza wyraźnie znudzonym panem portierem,  trudno było tam znaleźć żywą duszę. Nie tracąc jednak zapału, ruszyłam w stronę Sali Mehofferowskiej, gdzie miała trwać konferencja. Tuż obok drzwi audytorium, moją uwagę przyciągnął stojący na środku stołu duży, szklany pojemnik. Zajrzałam więc do środka, a tam… przypinki z Gombrowiczem! Uradowana znaleziskiem, wypchałam swoją kieszeń garścią aluminiowych bajerów i podekscytowana przekroczyłam próg auli. Ku mojemu zdziwieniu, w przystrojonej jubileuszowymi plakatami sali, również nikogo nie zastałam.  Wtedy spojrzałam na zegarek – kolejny wykład miał być dopiero za pół godziny.

Kiedy wybiła 15.30, frekwencja zainteresowanych zaczęła stopniowo wzrastać. Skala wiekowa przybywających osób stawała się coraz bardziej zróżnicowana. Trudno było jednak nie zauważyć, że zdecydowaną większość widowni stanowili ludzie młodzi. Czekając na przybycie jednego ze spóźnionych organizatorów jubileuszu 75-lecia wydania Ferdydurke, słuchałam pełnych uznania słów jakiejś ledwo poznanej dziewczyny. Już nie mogę się doczekać wystąpienia Chwina. Kiedy byłam dzieckiem, czytałam jego książki! – mówiła podekscytowana.

Zapadła cisza. Uwaga wszystkich obecnych została zwrócona ku stojącemu na środku sali Jerzemu Jarzębskiemu. Tak, to przecież ten słynny badacz autora Pornografii! Po krótkim wprowadzeniu profesora, głos zabrał pierwszy z zaproszonych gości – Jan Gondowicz. Wykład zatytułowany Łydczaność referent poprzedził krótką informacją: Kiedy będę cytował Gombrowicza, podniosę lewą rękę! – śmiał się. Jego wystąpienie miało charakter nad wyraz groteskowy. Widok uniesionej niemal przez cały czas kończyny w połączeniu z ciągłą modulacją głosem, poskutkował rozbawieniem publiczności. Najbardziej uradowany wydał mi się jednak pewien siedzący w ostatnim rzędzie mężczyzna, którego stan totalnej euforii dopadał dosłownie po każdym zdaniu Gondowicza.

Drugi wykład należał do Pawła Rodaka. Przedmiotem wypowiedzi badacza stał się temat najważniejszej powieści Gombrowicza w korespondencji jej autora z wydawcami. Niezwykle ciekawe i śmieszne opowieści dotyczące perypetii polskiego pisarza, zostały wzbogacone zdjęciami okładek trzech głównych zagranicznych wydawców Ferdydurke. Niestety, wskutek spóźnienia jednego z organizatorów konferencji, referent musiał znacznie skrócić swoje wystąpienie. Przykrym aspektem tego wykładu okazało się również zachowanie publiczności. Poziom kultury co poniektórych słuchaczy przyprawiał o prawdziwy zawrót głowy. Dochodzące zewsząd oznaki braku znajomości podstawowych zasad savoir-vivre’u wywoływały u mnie chęć wskazania niektórym młodym ludziom drzwi wyjściowych.

Ostatni z prezentowanych wykładów poprowadził tak długo wyczekiwany przez siedzącą na sąsiednim krześle dziewczynę Stefan Chwin. Patrz, to jest właśnie on! – mówiła rozpromieniona. Referat dotyczący grzechów autora Ferdydurke przeciwko wolności wywołał prawdziwą wrzawę. Nie była to jednak ukochana przez pisarza wojna na miny, a na prawdziwie obelżywe słowa. Uczestnicy tej wstrętnej dyskusji usiłowali rozliczyć biednego jubilata z jego najlepszej powieści. Huzia na Gombrowicza! – zdawał się przez swoje pytania wykrzykiwać Król – Chwin. Czy Ferdydurke miało prawo powstać? Kim Gombrowicz byłby  w Auschwitz? Czy Ferdydurke mogłoby komuś pomóc w obozie koncentracyjnym? Zarzucanie się pseudoargumentami mającymi zmieszać wybitnego polskiego literata z błotem trwało około godziny. Po tak długim czasie, jednemu ze słuchaczy puściły nerwy: Skończmy już tę jałową dyskusję! To zakrawa o absurd i do niczego nie prowadzi! - zaapelował podniesionym tonem. Niestety, i tym razem zdroworozsądkową opinię zepchnięto na margines: Pańska wypowiedź jest zniewagą wobec omawianej sprawy! –  z typowo polską zawziętością ciągnął dalej Chwin.

Wzajemne przepychanki zdawały się trwać bez końca. Z wielką przykrością obserwowałam pełnych ignorancji uczestników festiwalu, odprawiających na moich oczach wspomniany niegdyś przez Elżbietę Morawiec tragiczny rytuał mszy ludzko – ludzkiej. Ofiarą ceremoniału stał się jednak nie tyle zbombardowany inwektywami autor Ferdydurke, co zafascynowana Chwinem dziewczyna. Gombrowiczowski jubileusz przyniósł nieodżałowaną stratę dla młodego człowieka. Po raz pierwszy w życiu byłam bowiem świadkiem upadku autorytetu. 

niedziela, 30 grudnia 2018

5 faktów o Holandii, które prawdopodobnie wbiją Cię w ziemię :)

5 faktów o Holandii, które prawdopodobnie wbiją Cię w ziemię :)




Kraj Wilhelma Aleksandra jest miejscem wyróżniającym się nie tylko piękną architekturą czy charakterystycznym, unoszącym się w powietrzu ziołowym dymkiem, ale też wieloma, czasem naprawdę zaskakującymi faktami, których istnienie może budzić zdziwienie, a w niektórych przypadkach myślę, że nawet lekkie zażenowanie. Zapraszam zatem na moje subiektywne zestawienie tychże ciekawostek i życzę miłej lektury!

1. Niezasłanianie okien

Holendrzy, jak już wspomniałam w swoim debiutanckim blogowym tekście zatytułowanym Amsterdam koloru pomarańczowego, należą do szalenie otwartych osób. Ich zdecydowanie ponad przeciętna gościnność przekłada się również na dość kontrowersyjny zwyczaj, jakim jest niezasłanianie (nota bene, bogato i kolorowo udekorowanych) okien w domach. Według jednych, brak zasłon czy firanek wiąże się z XIX-wieczną protestancką tradycją głoszącą, że przyzwoici i pobożni ludzie nie mają nic do ukrycia. Inni zaś początki owego zwyczaju wiążą z marynarzami, a ściślej zakazem zasłaniania okien, jakie ci, w obawie przed potencjalną zdradą, nakładali na swoje kobiety na czas żeglugi. Chcąc rozwiać wszystkie wątpliwości i poznać genezę tej dość osobliwej tradycji, pewnego dnia o przedstawione wyżej tezy zapytałam znajomego Holendra. Jakież było moje zdziwienie, gdy ten bez ogródek, z uśmiechem na ustach stwierdził, że jego rodacy są po prostu z natury bezwstydni. Ot co!

2. Brak możliwości płacenia kartą w muzeach

Kraj tulipanów to miejsce pełne muzeów. Co jednak zadziwiające, dosłownie za każdym razem (a było tych „razów” naprawdę sporo), kiedy za bilet wstępu chciałam zapłacić kartą, w odpowiedzi od pani obsługującej terminal słyszałam, że właśnie wystąpiła awaria systemu (a podkreślmy – sprawa tyczy się różnych muzeów w różnych miastach, na przestrzeni wielu miesięcy) i w rezultacie jedyną dostępną opcją jest uiszczenie opłaty gotówką. Jeśli komuś z Was udało się zatem zapłacić w jakimś holenderskim miejscu kultury kartą to dajcie proszę znać w komentarzach, bo być może to ja po prostu mam takie szczęście.


3. Składanie życzeń urodzinowych nie tylko solenizantowi

W Polsce za aksjomat uznaje się fakt, iż podczas urodzin składamy życzenia jedynie jubilatowi, gdyż jest to właśnie jego święto. W Holandii natomiast życzenia składa się nie tylko solenizantowi, ale także wszystkim obecnym członkom rodziny, a nawet zgromadzonym gościom. Co więcej, Holendrzy nie rozbudowują swoich życzeń ani w żaden sposób ich nie personalizują, ograniczając się najczęściej do jednego słowa – gefeliciteerd, czyli „wszystkiego najlepszego”, a w dosłownym tłumaczeniu także „gratulacje”. Warto w tym miejscu zaznaczyć również, że obywatele kraju tulipanów, w przeciwieństwie do nas, nie obchodzą imienin.

4. Brak cenzury w telewizji

Z holenderską otwartością na innych ściśle wiąże się też wysoka tolerancja. W kraju Wilhelma Aleksandra zalegalizowane są homoseksualne związki małżeńskie, możliwa jest również adopcja dzieci przez pary jednopłciowe. Nikogo nie powinno więc dziwić, że w holenderskiej telewizji nie ma miejsca na cenzurę. Niezależnie od tego, czy mówimy tu o programie dokumentalnym Ik Vertrek dotyczącym przeprowadzek, gdzie w jednym z odcinków bohaterowie nago przygotowują sobie posiłek, czy też o emitowanym na żywo reality – show, w Holandii człowiekowi pozwala się być po prostu człowiekiem i nie rozmazuje się jego nagiego ciała.

5. Jak holenderski krajobraz to tylko z rowerem

Ostatnią ciekawostką, o której chciałabym wspomnieć w tym poście jest fakt, iż w Holandii podstawowym środkiem transportu jest rower. Kraj Wilhelma Aleksandra liczy sobie ponad 15000 km tras rowerowych, co sprawia, że jednośladem bezpiecznie dotrzemy w dowolnie wybrane miejsce. Trzeba jednak pamiętać, że niestety rowery w Holandii bardzo lubią zmieniać swojego właściciela i wysokiej jakości zabezpieczenia niewiele tu pomogą. 

piątek, 30 listopada 2018

5 pomysłów na prezenty, które nie zrujnują Twojego portfela

5 pomysłów na prezenty, które nie zrujnują Twojego portfela

pomysły na tanie prezenty, świąteczny klimat, niedrogie prezenty świąteczne, tanie prezenty urodzinowe, drobne upominki dla najbliższych




Kiedy w powietrzu zaczyna powoli unosić się otulający zapach świątecznych świec, a my zamieniamy nasz ulubiony kubek na ten z wizerunkiem Mikołaja bądź reniferów, oznacza to, że Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami i nadszedł już czas, by pomyśleć o prezentach dla najbliższych. Co jednak zrobić, gdy w głowie nie mamy żadnego konkretnego pomysłu na podarunek, a w dodatku nasze finanse są mocno ograniczone? Wówczas z pomocą przychodzi poniższa lista pięciu niskobudżetowych upominków, która mam nadzieję, wybawi Was z tej corocznej prezentowej opresji.


Książka


Wydaje mi się, że książka to forma prezentu, który mimo że jest powszechnie znany, to nie jest równie powszechnie doceniany i stosowany. Słowo pisane nie cieszy się dzisiaj dużym uznaniem, bo nie błyszczy jak diament, nie jest z jedwabiu i nie ma metki z logo Versace. Jednym zdaniem – nie wpasowuje się w dzisiejszą mocno skomercjalizowaną rzeczywistość. Z drugiej jednak strony na pewno każdy z nas pamięta moment, kiedy choć raz w życiu dostał z jakiejś okazji książkę, która totalnie nie wpasowała się w jego gusta – album o skarbach ziemi na Pierwszą Komunię Świętą, Biblia w wydaniu dziecięcym(nota bene leży w szafie nieużywana już ponad dwadzieścia lat, chętnie odsprzedam – stan idealny :p), czy następna z kolei wybrana bez zastanowienia książka kucharska to tylko niektóre spośród doznanych przeze mnie traum prezentowych. By uniknąć uszczęśliwiania kogoś na siłę nie kupujmy mu więc publikacji, które zamiast wzbogacić jego życie o pozytywne doznania i refleksje, wzbogaci je jedynie o prześladujący go jeszcze długo ból egzystencjalny. Jeśli na przykład wiemy, że ktoś z naszych bliskich ma dwie lewe ręce (ja) i z uporem maniaka przez bite dwie godziny usiłuje włożyć nitkę do igły (też ja), by zrobić tę przeklętą PENTELKĘ (ba, oczywiście, że ja!) to na litość boską nie znęcajmy się już nad nim dodatkowo i nie kupujmy mu bogato ilustrowanego albumu o najmodniejszych w tym sezonie ściegach krawieckich. Proszę.
Jako że temat książkowych wpadek mamy już za sobą, przejdźmy teraz do zasadniczego pytania – jaką książkę wybrać? Cóż, jeżeli chociaż trochę znamy gusta osoby, którą zamierzamy obdarować to sprawa nie wydaje się trudna. Gorzej jest jednak, gdy musimy wybrać coś cioci, którą widujemy tylko dwa razy w roku. Co wtedy? Wtedy właśnie z pomocą przychodzą nam osoby odrobinę lepiej znające gusta owej przykładowej cioci i mogące tym samym podpowiedzieć nam, jaka tematyka pojawia się w jej życiu szczególnie często (tylko nie bawmy się w zgaduj zgadulę, bo jest ryzyko, że wypatrzona przez nas książka skończy jak moja Biblia dla dzieci). Jeśli zatem okaże się, że ta nasza nieszczęsna ciocia szczególnie ulubiła sobie jakiegoś muzyka, kupmy jej po prostu jego biografię. Jeśli zaś wyjdzie na jaw, że jest absolutną fanką Audrey Hepburn nabądźmy publikację poświęconą stylowi odtwórczyni roli księżniczki Anny w „Rzymskich wakacjach”. Opcji jest naprawdę sporo.
Przejdźmy zatem teraz do kolejnego zasadniczego pytania – gdzie kupić tanie i dobre książki? Tu z pomocą przychodzi nam z kolei fenomenalna i niezastąpiona księgarnia „Skład tanich książek”, która w czeluściach internetu kryje się pod nazwą „Dedalus” (kiknij). Znajdziemy tam książki o przeróżnej tematyce, zarówno w miękkich jak i twardych okładkach, przecenione nawet o 40 czy 50 złotych. To bez wątpienia moje największe książkowe odkrycie ostatnich lat.


Akcesoria


W erze, kiedy ciągle ścigamy się z czasem, a nasz dzień wypełnia niemal nieustanne sprawdzanie poczty e-mail warto sięgnąć po uniwersalne akcesoria, które przydadzą się każdemu w życiu codziennym. Dobrym pomysłem jest pójście w stronę elektroniki i kupno takich sprzętów jak powerbank, pendrive (porada dla estetów: zamiast pendrive’a o standardowym kształcie warto wybrać ten zrobiony na kształt określonej rzeczy czy zwierzątka, pole do manewru jest naprawdę duże – kształt samolotu, szminki do ust, postaci z bajki, czekolady - to tyko niektóre spośród całej gamy przeróżnych form zbieraczy danych), przenośny czytnik płyt CD czy pilnujący naszego dobytku lokalizator. Tego typu rozwiązania są nie tylko miłym i tanim akcentem świątecznym, ale przede wszystkim naprawdę użytecznym sprzętem w codziennej bieganinie.



Własnoręcznie tworzone zestawy prezentowe


Kiedy znajdziemy się na nizinach kreatywności naszym wybawieniem mogą okazać się spersonalizowane, tworzone z przymrużeniem oka zestawy prezentowe składające się z kilku niewielkich elementów. Oto przykład pięciu z nich, modyfikacja w pełni dozwolona! :)

Zestaw dla śpiocha:
  • opaska na oczy, 
  • zatyczki do uszu, 
  • kadzidełka.

Zestaw dla zmarzlucha:
  • rozgrzewająca herbata,
  • grube skarpetki (koniecznie świąteczne),
  • kapcie (koniecznie świąteczne).

Zestaw dla głodomora:
  • kubek (koniecznie świąteczny), który wypełnimy słodyczami (batoniki, cukierki, praliny etc.), 
  • ptasie mleczko (koniecznie świąteczne, a jak!).

Zestaw dla nerwusa:
  • świeca zapachowa, 
  • mydełko/żel do kąpieli, 
  • bomba do kąpieli/balsam do ciała.

Zestaw dla zapominalskiego Pana Hilarego:
  • kalendarz na nowy rok w formie małego notesu, 
  • lokalizator kluczy, 
  • długopis (z głową Mikołaja).


Bon prezentowy/voucher/bilet


Ciekawym, a jednocześnie dość uniwersalnym rozwiązaniem jest sięgnięcie po bon do zrealizowania w wybranym sklepie. Mamy pod tym kątem naprawdę szerokie spektrum możliwości – Empik, Matras, Leroy Merlin, Rossman, Hebe i całe mnóstwo sklepów odzieżowych. Wystarczy iść do konkretnego sklepu i wykupić kartę podarunkową, a odwieczny problem „co by tu kupić?” rozwiąże się sam. Osobom, które nie przepadają za kolekcjonowaniem rzeczy warto z kolei sprezentować voucher na masaż, bilet do kina, teatru, opery czy choćby na mecz piłkarski. Tego typu rozwiązanie sprawdzi się przede wszystkim w stosunku do tych, których rzadko widujemy, a bardzo chcielibyśmy to zmienić. Kupmy sobie zatem drugi bilet na ten sam seans, spektakl czy rozgrywki i przy świątecznym stole oznajmijmy, że pójdziemy tam razem. Jeszcze tańszą, a zdecydowanie bardziej spersonalizowaną alternatywą jest wypisanie na ozdobnym papierze zaproszenia na wspólną kawę czy ciacho. Opcja jest niedroga, a stanowi świetny pretekst, by spotkać się ponownie po świętach i zacieśnić relacje rodzinne.


Najpiękniejszy, najtańszy, a zarazem najważniejszy prezent


Obecność. Podarujmy sobie po prostu siebie, swoją bliskość, uśmiech i rozmowę. Cieszmy się, że to kolejne święta, które możemy spędzić wszyscy razem.
A tym zdziwionym brakiem Mikołaja na otarcie łez można sprezentować ewentualnie własnoręcznie wypiekane i dekorowane pierniczki :). Niech mają, a co!




Copyright © 2016 Osiemnasta Osiemnaście , Blogger