Przy okazji noworocznych porządków robionych na komputerze, dokopałam się do kilku powstałych ładnych parę lat temu tekstów pamiętających jeszcze czasy, gdy moje jestestwo gościło w Krakowie. Postanowiłam więc, że uchronię je przed zaginięciem gdzieś w czeluściach komputerowego dysku i niektóre opublikuję na blogu. Pierwszy z tekstów tyczy się fantastycznego pisarza, jakim był Gombrowicz i bardzo nieudanej, a zarazem przykrej próby uczczenia jubileuszu 75-lecia powstania Ferdydurke. Zapraszam do lektury!
*****************
Gombrowicz, Gombrowicz, Gombrowicz! Ale Gombrowicz… Gombrowicz… i ja? Tak! Odkąd dowiedziałam się, że Instytut Literacki organizuje konferencję naukową zatytułowaną Ferdydurke is not dead, chodziłam jak zahipnotyzowana. Na samą myśl o spędzeniu kilku godzin z tymi wszystkimi gębami, pupami i łydkami rozpływałam się w powietrzu. Nie mogąc usiedzieć spokojnie, musiałam podzielić się tą radosną nowiną ze znajomymi. Uwiesiłam się więc na słuchawce telefonicznej i wielce entuzjastycznym tonem krzyczałam: Gombrowicz w Krakowie! Rozumiesz to? Rany, ale numer! Chyba padnę trupem! I rzeczywiście – prawie padłam. Tyle że z zażenowania.
Po tygodniu bezustannego wyczekiwania mój wymarzony gombrowiczowski dzień nareszcie nadszedł. Punktualnie w godzinie rozpoczęcia spotkania, otworzyłam oczy. No świetnie – myślałam – zaspać na Gombrowicza. Ale wstyd! Oczywiście, kolejnych trudności wcale nie musiałam szukać daleko. Po iście umoralniającym monologu wewnętrznym, czekały mnie teraz dylematy topograficzne. Kiedy długie wojaże ulicami królewskiego miasta zdawały się nie mieć końca, zrezygnowana spojrzałam na tabliczkę jakiejś wysokiej kamienicy. Trafiłam!
Instytut Literacki świecił pustkami. Poza wyraźnie znudzonym panem portierem, trudno było tam znaleźć żywą duszę. Nie tracąc jednak zapału, ruszyłam w stronę Sali Mehofferowskiej, gdzie miała trwać konferencja. Tuż obok drzwi audytorium, moją uwagę przyciągnął stojący na środku stołu duży, szklany pojemnik. Zajrzałam więc do środka, a tam… przypinki z Gombrowiczem! Uradowana znaleziskiem, wypchałam swoją kieszeń garścią aluminiowych bajerów i podekscytowana przekroczyłam próg auli. Ku mojemu zdziwieniu, w przystrojonej jubileuszowymi plakatami sali, również nikogo nie zastałam. Wtedy spojrzałam na zegarek – kolejny wykład miał być dopiero za pół godziny.
Instytut Literacki świecił pustkami. Poza wyraźnie znudzonym panem portierem, trudno było tam znaleźć żywą duszę. Nie tracąc jednak zapału, ruszyłam w stronę Sali Mehofferowskiej, gdzie miała trwać konferencja. Tuż obok drzwi audytorium, moją uwagę przyciągnął stojący na środku stołu duży, szklany pojemnik. Zajrzałam więc do środka, a tam… przypinki z Gombrowiczem! Uradowana znaleziskiem, wypchałam swoją kieszeń garścią aluminiowych bajerów i podekscytowana przekroczyłam próg auli. Ku mojemu zdziwieniu, w przystrojonej jubileuszowymi plakatami sali, również nikogo nie zastałam. Wtedy spojrzałam na zegarek – kolejny wykład miał być dopiero za pół godziny.
Kiedy wybiła 15.30, frekwencja zainteresowanych zaczęła stopniowo wzrastać. Skala wiekowa przybywających osób stawała się coraz bardziej zróżnicowana. Trudno było jednak nie zauważyć, że zdecydowaną większość widowni stanowili ludzie młodzi. Czekając na przybycie jednego ze spóźnionych organizatorów jubileuszu 75-lecia wydania Ferdydurke, słuchałam pełnych uznania słów jakiejś ledwo poznanej dziewczyny. Już nie mogę się doczekać wystąpienia Chwina. Kiedy byłam dzieckiem, czytałam jego książki! – mówiła podekscytowana.
Zapadła cisza. Uwaga wszystkich obecnych została zwrócona ku stojącemu na środku sali Jerzemu Jarzębskiemu. Tak, to przecież ten słynny badacz autora Pornografii! Po krótkim wprowadzeniu profesora, głos zabrał pierwszy z zaproszonych gości – Jan Gondowicz. Wykład zatytułowany Łydczaność referent poprzedził krótką informacją: Kiedy będę cytował Gombrowicza, podniosę lewą rękę! – śmiał się. Jego wystąpienie miało charakter nad wyraz groteskowy. Widok uniesionej niemal przez cały czas kończyny w połączeniu z ciągłą modulacją głosem, poskutkował rozbawieniem publiczności. Najbardziej uradowany wydał mi się jednak pewien siedzący w ostatnim rzędzie mężczyzna, którego stan totalnej euforii dopadał dosłownie po każdym zdaniu Gondowicza.
Drugi wykład należał do Pawła Rodaka. Przedmiotem wypowiedzi badacza stał się temat najważniejszej powieści Gombrowicza w korespondencji jej autora z wydawcami. Niezwykle ciekawe i śmieszne opowieści dotyczące perypetii polskiego pisarza, zostały wzbogacone zdjęciami okładek trzech głównych zagranicznych wydawców Ferdydurke. Niestety, wskutek spóźnienia jednego z organizatorów konferencji, referent musiał znacznie skrócić swoje wystąpienie. Przykrym aspektem tego wykładu okazało się również zachowanie publiczności. Poziom kultury co poniektórych słuchaczy przyprawiał o prawdziwy zawrót głowy. Dochodzące zewsząd oznaki braku znajomości podstawowych zasad savoir-vivre’u wywoływały u mnie chęć wskazania niektórym młodym ludziom drzwi wyjściowych.
Ostatni z prezentowanych wykładów poprowadził tak długo wyczekiwany przez siedzącą na sąsiednim krześle dziewczynę Stefan Chwin. Patrz, to jest właśnie on! – mówiła rozpromieniona. Referat dotyczący grzechów autora Ferdydurke przeciwko wolności wywołał prawdziwą wrzawę. Nie była to jednak ukochana przez pisarza wojna na miny, a na prawdziwie obelżywe słowa. Uczestnicy tej wstrętnej dyskusji usiłowali rozliczyć biednego jubilata z jego najlepszej powieści. Huzia na Gombrowicza! – zdawał się przez swoje pytania wykrzykiwać Król – Chwin. Czy Ferdydurke miało prawo powstać? Kim Gombrowicz byłby w Auschwitz? Czy Ferdydurke mogłoby komuś pomóc w obozie koncentracyjnym? Zarzucanie się pseudoargumentami mającymi zmieszać wybitnego polskiego literata z błotem trwało około godziny. Po tak długim czasie, jednemu ze słuchaczy puściły nerwy: Skończmy już tę jałową dyskusję! To zakrawa o absurd i do niczego nie prowadzi! - zaapelował podniesionym tonem. Niestety, i tym razem zdroworozsądkową opinię zepchnięto na margines: Pańska wypowiedź jest zniewagą wobec omawianej sprawy! – z typowo polską zawziętością ciągnął dalej Chwin.
Wzajemne przepychanki zdawały się trwać bez końca. Z wielką przykrością obserwowałam pełnych ignorancji uczestników festiwalu, odprawiających na moich oczach wspomniany niegdyś przez Elżbietę Morawiec tragiczny rytuał mszy ludzko – ludzkiej. Ofiarą ceremoniału stał się jednak nie tyle zbombardowany inwektywami autor Ferdydurke, co zafascynowana Chwinem dziewczyna. Gombrowiczowski jubileusz przyniósł nieodżałowaną stratę dla młodego człowieka. Po raz pierwszy w życiu byłam bowiem świadkiem upadku autorytetu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz