(Bagatela!) Dwa miesiące temu odbył się w Holandii kolejny Dzień Króla. I tu uwaga, kolejna bagatela, moje jestestwo na nim nie zagościło. Dlaczego więc już na wstępie, przy pierwszym poście na blogu rzucam sobie kłody pod nogi i zaczynam od wydarzenia, w którym nie uczestniczyłam? Otóż odpowiedź jest banalnie prosta - byłam na jego zeszłorocznej odsłonie. Krótko mówiąc - tekst, który za chwilę ukaże się Twoim oczom powstał już ponad rok temu i właśnie teraz uznałam, że jest to absolutnie ostatni moment, by pokazać go światu. Pokazać, nim z tego swojego ponad rocznego już dojrzewania do publikacji stanie się tekstem przejrzałym. Tym oto sposobem (bagatela, ciut przeterminowanym) felietonem uroczyście otwieram tę stronę i z tego miejsca (notabene, niezbyt wysublimowanego, bo to jednak tylko styrana życiem kanapa) zapraszam do lektury. Enjoy!
*****
Koningsdag, a więc obchodzony corocznie 27 kwietnia Dzień Króla dobitnie tłumaczy, dlaczego marihuana jest w kraju tulipanów zalegalizowana. Świeżemu umysłowi ciężko byłoby bowiem przejść przez wszystko to, co dzieje się wówczas w stolicy Niderlandów bez doznania traumy, a przynajmniej poważnego szoku. Z drugiej strony patrząc – gdyby nie dostępne wokoło środki odurzające, tego dnia (najwyraźniej) nie mogłoby być mowy o żadnej imprezie. Perspektywa do wyboru.
Na pierwszy rzut oka całe to dziwaczne przedsięwzięcie wygląda jak jeden wielki bal przebierańców. Uśmiechnięci ludzie tłumnie przechadzający się, wyłączonymi z ruchu, głównymi ulicami Amsterdamu, wszyscy, wedle tradycji, ubrani na pomarańczowo – pomarańczowe koszulki, spodnie, okulary, ledwie zakrywające tyłek spódniczki, opaski, kapelusze, rogi, wisiorki, peruki, a może nawet majtki i skarpetki. Jeśli ktoś niefortunnie zapomniał zaopatrzyć się w jakiś dodatek w narodowym kolorze Holandii, zawsze mógł liczyć na stojące gdzieniegdzie biało - pomarańczowe słupki ostrzegawcze, z powodzeniem służące za nakrycie głowy. Ze względu na barwę swojego roboczego ubioru, w panujący tu klimat idealnie wpisaliby się też panowie ze służb porządkowych, którzy swoimi strojami zrobiliby prawdziwą furorę. Nie wiedzieć jednak czemu, tego dnia, w oczy bijące pomarańczowe kombinezony zastąpiono zielonymi koszulkami.
Oprócz wszechobecnych pomarańczowych ciuchów i równie wszechobecnych do nich pomarańczowych akcesoriów, nie mogło zabraknąć tu także pomarańczowych balonów czy innych tego rodzaju elementów wystroju. Wszystko to stanowiło tło dla odbywających się tu dosłownie na każdym rogu koncertów – od pokazu grania na afrykańskich bębnach, przez występy propagujących ideologię gender panów przebranych za panie (welcome in Holland), aż po dające nieźle popalić techno. Ten podrabiany Woodstock był o tyle męczący dla uszu, że muzyka (tak współczesna, aż do ogłuchnięcia) nakładała się na siebie, tworząc mieszankę niemal niemożliwą do zdzierżenia. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie te, dość przyjazne z początku okoliczności, ktoś o zdrowych zmysłach pomyślałby sobie zapewne, że trafił na familijną (przymknijmy oko na ledwie zakryte tyłki), gromadzącą całe rodziny imprezę. No dobra, to gdzie są dzieci? Właśnie…
Holendrzy to bardzo otwarci ludzie. Otwarcie witają się ze sobą na ulicy, otwarcie korzystają z usług pań z dzielnicy czerwonych latarni, a także równie otwarcie opowiadają o swoim, patetycznie mówiąc, życiu na krawędzi, czyli powiedzmy „przygodach” z prawem. Dzień Króla rzuca jednak na tę sławetną holenderską otwartość nowe światło. Przede wszystkim, impreza ta jest sowicie, podkreślam, sowicie zakrapiana alkoholem. Niemal przy każdej ulicy czyha na nas stoisko z Heinekenem oraz podobnymi trunkami. Nietrudno sobie więc wyobrazić, że po pierwszych kilku godzinach Amsterdam zamienia się w krainę płynącą nie mlekiem i miodem, a raczej piwem i wódką. Świętujący nie tylko ochoczo, bez żadnego skrępowania, wlewają w siebie coraz to większe ilości alkoholu (i to na środku ulicy, oczywiście, prosto z gwinta), ale też, w szale tańców i śpiewów, rozlewają go, gdzie popadnie. W takim, chciałoby się rzec, „rauszowym” klimacie, bez trudu można też zarobić z łokcia przy próbie przeciśnięcia się przez rozentuzjazmowany tłum. Żeby tego było mało, gdy już wywalczyliśmy jakimś cudem trzy milimetry chodnika do swojej chwilowej dyspozycji, po pochyleniu głowy naszym oczom ukazywały się, oprócz stosu puszek po piwie i mnóstwa najróżniejszych papierków, takie kąski jak chociażby tabletki ecstasy. Krótko rzecz ujmując - istny raj dla narkomanów! Co jednak w przypadku, gdy zgromadzonym tu licznie miłośnikom dobrych, „wciąganych” wrażeń skończył się towar? Nie, nie, oni wcale nie pakowali swoich mocno chwiejących się, eufemistycznie mówiąc - wyswobodzonych z codziennej formy jestestw do najbliższego środka transportu, tylko udawali się do dzielnicy czerwonych latarni, gdzie pomocną dłoń wyciągali doń miejscowi dilerzy. Jak wiadomo, na przyjaciołach zawsze można polegać, a ci drapiący się jednoznacznie po nosach jegomoście stojący zaraz obok roznegliżowanych pań (notabene, wcale nie próżnujących i chętnie otwierających drzwi przed ubranymi na pomarańczowo delikwentami) nigdy nie zostawią człowieka w potrzebie. Co najwyżej zostawią go bez pieniędzy.
Ciekawą sprawą jest fakt, że 27 kwietnia poza możliwością zakupienia na każdym kroku używek, na tutejszych i istniejących tylko tego dnia straganach nabędziemy również najrozmaitsze (w zdecydowanej większości przypadków używane) rzeczy codziennego użytku. Tego dnia mogą bowiem handlować wszyscy, bez posiadania potrzebnych zwykle zezwoleń. Niestety, wiele przedmiotów, które nie znalazły swoich nabywców pod koniec dnia lądują na chodniku wśród śmieci. Przechadzając się wieczorem ulicami Amsterdamu odnajdziemy zatem nie tylko porozrzucane żarówki czy zabawki dla dzieci, ale też, co jest szczególnie przykre – niechciane przez nikogo książki. I wśród tych wszystkich chwiejących się i przewracających w drodze do domu ludzi tylko porzuconych książek żal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz