Wyjeżdżając za granicę bodaj najważniejszą rzeczą, z którą musimy się zmierzyć jest przyswojenie sobie języka kraju, stanowiącego nasz punkt docelowy. I o ile przy tymczasowym pobycie na obczyźnie spokojnie wystarczy nam komunikatywna znajomość angielskiego, o tyle planując pozostanie poza Polską na dłużej, aksjomatem wydaje się być konieczność nauczenia się mowy tubylców. Język przyswajamy w końcu nie tylko po to, by mieć lepszą pracę i więcej zarabiać, ale też po to, by okazać szacunek przyjmującemu nas społeczeństwu, zintegrować się z nim i tak po prostu – udomowić sobie obcy ląd.
Holandia jest państwem
szalenie wielokulturowym. Do kraju tulipanów przyjeżdżają bowiem nie tylko
ludzie z całej Europy, ale dosłownie z każdego zakątka świata. Królestwo
Niderlandów co dzień musi więc stawiać czoła szerokiej rzeszy migrantów
decydujących się na zamieszkanie w ojczyźnie Vincenta van Gogha. Aby okiełznać
tak dużą skalę przyjezdnych, Holendrzy postanowili zapewnić obcokrajowcom kursy
językowe, których koszta są w całości pokrywane przez państwo. Co istotne, z
tej opcji mogą skorzystać tylko osoby zameldowane na terenie Holandii. Jeżeli
więc mieszkamy w mieszkaniu służbowym pozostaje nam jedynie zdecydowanie się na
odpłatne polskie szkoły językowe lub znalezienie prywatnego nauczyciela poprzez
polskie portale internetowe. Jeśli jednak wynajęliśmy własne mieszkanie to po
zameldowaniu się w nim (podkreślam – warunek konieczny) udajemy się do
najbliższego gemeente (urzędu gminy, czyli miejsca, gdzie wcześniej
dokonywaliśmy meldunku) i informujemy o chęci podjęcia nauki niderlandzkiego.
Po dopełnieniu wszystkich niezbędnych formalności i odbyciu (już na terenie
poleconej nam szkoły) czegoś w rodzaju rozmowy wstępnej, w trakcie której
podajemy między innymi informacje o posiadanym przez nas wykształceniu czy
poziomie znajomości innych języków obcych, możemy w końcu udać się na swoje
pierwsze zajęcia.
W moim przypadku lekcja
niderlandzkiego odbywała się raz w tygodniu od 18.30 i trwała przez trzy
zegarowe godziny z piętnastominutową przerwą na kawę czy herbatę. Samo
pomieszczenie, gdzie przychodziliśmy na zajęcia, nie wyróżniało się niczym
szczególnym. Przestrzeń zagospodarowano typowymi szkolnymi ławkami, zaś
naprzeciw nich umieszczono biurko wraz z komputerem nauczyciela. Na środku
ściany znajdował się pokaźnych rozmiarów rzutnik, a koło niego wisiała
niewielka tablica.
Schemat prowadzenia
lekcji był bardzo podobny do tego, jaki pamiętam jeszcze z liceum. Po
standardowym odczytaniu listy obecności przychodził czas na sprawdzenie zadanej
na ostatnich zajęciach pracy domowej. Kiedy już wspólnie zweryfikowaliśmy
poprawność odrobionych wcześniej zadań, przechodziliśmy do analizy nowego
zagadnienia gramatycznego. Na tym polu też nie działo się nic szczególnego –
pracowaliśmy z zeszytem ćwiczeń, wykonując wspólnie z nauczycielem kolejne
polecenia. Po upływie kilkudziesięciu minut spędzonych na główkowaniu nad
poprawnością czasem naprawdę dziwacznych tworów językowych, otwieraliśmy podręcznik
zatytułowany „Nederlands voor anderstaligen” i jak na każdej lekcji trenowaliśmy
rozpoznawanie poszczególnych dźwięków. Dla przykładu, nasz nauczyciel
zasłaniając sobie usta, wymawiał dwa bardzo podobne wyrazy, a my mieliśmy za
zadanie stwierdzić, czy słowa te brzmią tak samo, czy może istnieje w ich
wymowie jakaś różnica. Kiedy szczęśliwie przebrnęliśmy już i przez tę część
zajęć, czekała nas analiza nowego tematu z podręcznika.
Ciekawym, a zarazem
bardzo istotnym urozmaiceniem każdej lekcji były ćwiczenia wymyślane nam przez
nauczyciela. I tak na przykład przy omawianiu słownictwa związanego z
zainteresowaniami, każdy uczestnik kursu musiał podejść do pozostałych i
zapytać o rzeczy wykonywane chętnie i niechętnie. Później na podstawie
udzielonych odpowiedzi pisaliśmy w zeszycie odpowiednie zdania. Według mnie tego
typu ćwiczenia to nie tylko świetny sposób na przełamanie bariery
komunikacyjnej, ale także na zintegrowanie całej grupy. Poza tym nie oszukujmy
się, ale trzygodzinne (z kilkunastominutową przerwą) ślęczenie nad zadaniami sprawia,
że nawet największy leń z wielką chęcią choćby na chwilę ruszy tyłek z krzesła.
Godnymi uwagi okazały się
również strony internetowe, które niemal na każdej lekcji były polecane przez
nauczyciela. Dzięki nim mogliśmy szlifować swój warsztat językowy także w dni
wolne od zajęć, mając przy tym pewność, iż portale te ze względu na
wcześniejszą weryfikację nie zawierają w swoich zasobach jakichś kardynalnych
błędów.
Pomimo że nasza grupa
składała się z przedstawicieli różnych, nie tylko europejskich krajów, każde
zajęcia od początku do końca prowadzone były w języku niderlandzkim. Wbrew
pozorom nie mieliśmy jednak większych problemów ze zrozumieniem nauczyciela. Taki
stan rzeczy wynikał zapewne z dwóch zasadniczych przyczyn. Pierwszą z nich
stanowił fakt, iż niderlandzki otaczał nas nie tyko w szkole, ale także niemal
przez cały czas poza nią. Wracając z lekcji do domu włączaliśmy holenderską telewizję,
czytaliśmy holenderską prasę bądź po prostu wychodziliśmy do miasta i siłą
rzeczy wsłuchiwaliśmy się w prowadzone przez Holendrów konwersacje. Dzięki tak
dużej styczności z niderlandzkim nowy materiał przyswajaliśmy zdecydowanie
szybciej, niż gdyby miało to miejsce w naszych rodzimych krajach. Druga przyczyna
kryła się zaś w dostosowaniu przez nauczyciela poziomu trudności używanego
przez siebie języka do naszej ówczesnej jego znajomości. Odpowiedni dobór słów
sprawił, że nie odczuwaliśmy dużej bariery komunikacyjnej. Sporadycznie
zdarzały się sytuacje, gdy ktoś mimo kilkukrotnych tłumaczeń danego zagadnienia
dalej nie rozumiał, o co tak właściwie chodzi. Wtedy nauczyciel wyjątkowo
posiłkował się językiem angielskim, jednak tego typu zdarzenia mogę zliczyć
dosłownie na palcach jednej ręki.
Dość często używanym
przez nauczyciela narzędziem okazała się być wyszukiwarka graficzna oraz
translator Google. Za pomocą wyszukiwarki zdarzało się nam poznawać nowe
słownictwo, zaś translator służył gównie do szybkiego tłumaczenia na wiele
języków fachowej nazwy jakiegoś zagadnienia. Tego typu rozwiązanie ma zarówno
swoje plusy jak i minusy. Posługiwanie się translatorem na pewno przyspiesza i
upłynnia pracę, a gdy nauczyciel ma do czynienia z szesnastoma osobami, gdzie
niemal każda reprezentuje inny kraj to bardzo wskazana jest właśnie maksymalna oszczędność
czasu. Z drugiej strony jednak, jak na translator z prawdziwego zdarzenia
przystało, nie mogło się w nim obyć bez nierzadko kuriozalnych błędów, przez
które w głowie potrafił zrobić się naprawdę niezły mętlik.
Myślę, że nauka
jakiegokolwiek języka w kraju, gdzie uznaje się go za mowę ojczystą jest
absolutnie fantastycznym sposobem nie tylko na podniesienie swoich kompetencji,
ale też poznanie innej kultury i nowych ludzi. Jeśli więc nadarzy Wam się
okazja uczestniczenia w zagranicznym kursie językowym to chwytajcie byka za
rogi i wyjeżdżajcie, bo naprawdę warto!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz